Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/177

Ta strona została przepisana.
XIII.

Dzień dogorywał. Już czuć było w przeźroczych błękitach powietrza lekki oddech wilgoci. Świeży ten podmuch był może westchnieniem szczytów gór Himalajkich, wiecznie śniegiem owianych, który spłynął na przebogaty ląd lndji, jak błogosławieństwo. Orzeźwił roślinność, po tropikalnym upale dnia, dając jej nadzieję życia. Noc szła już z krańców kontynentu: rzucała swój ciemny zawój, szyty w złote skupiny gwiazd, świecących bezmiernym blaskiem jakby otwierały niebo. Zawój nocy spadł na święte rzeki Gangesu i Brahmaputry, zwanej „synem boskim” na mistyczną mgłą owiane wody Indu, praźródło Arjów, na przestrzenne obszary Hindustanu. Noc otulała zawojem swoim góry Vindhya i pyszne podgórze Himalajów, ale na ich szczytach zbladła. Śnieżne czuby odbiły się refleksem swojej bieli na ciemnem obliczu nocy potęga ich ogromna, ich ostre wieżyce, odciosy olbrzymie rozdarły jej zawoje, że sypnęła jakby mleczną drogą gwiazd w hołdzie pragórzyszczom i spływała powoli, lecz zaborczo na płaskowyże gór Ghaty, niosąc im resztę swych gwiazd. Mroki nocy zasnuły niziny i zgubiły w sobie łańcuchy wyżyn... Wody, gaje, zarośla całą tę krainę cudów zewnętrznych i duchowych mistyk tajemniczych — noc ujęła w swe zaklęte kolisko...