Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/179

Ta strona została przepisana.

indyjskiego, w cieniu sosen indyjskich, zwanych deva daru, czyli dar boski, — pośród palm i agaw kryły się przed słońcem w dzień, a w nocy wychodziły węszyć żer drapieżne, choć nieliczne lwy i okrutne krwiożercze tygrysy. Noszą one w Indjach nazwę królów zwierząt. Stada żerujących słoni, bawołów, szerokorożne jelenie, antylopy i postrach dżungli — pantera, wszystko kryły w sobie bujne kwieciste trawy, rozłogi jak niezmierzone łany stepów bajecznych, bogate a skryte, groźne a porywające tajemnicą swych głębin i kniei.
Na północ po za gajem i świątynią, hen, w obłokach, w sinawej mgle stróżowały potężne zarysy gór Himalajskich.
Halina Strzemska patrzała zamyślona, z tęsknotą w oczach, na te odległe majaki szczytów górskich, jakąś mgławicą niedosiężną owiane. Nęciły ją te mgławice i zaciekawiały. Nie była samą. Stał obok niej nieodstępny jej towarzysz, Hindus rodowity, doktór-filozof i zamiłowany szperacz w księgach Brahminów, Mahawastu Dżhanu z Benares. Był bardzo wysoki, smukły i gibki, niezwykle poważny w stroju narodowym. Biały jedwabny turban odcinał się malowniczo od ciemnej, gładko wygolonej jego twarzy. Rysy miał wybitne, jakby ulane z bronzu, oczy głębokie, czarno-opalowe, z przebłyskiem lawy i emalji, smutne i chmurne w wyrazie. Czarne brwi schodziły mu się nad nosem, klasycznie zagiętym w nieznaczny orli garb. Pionowa bruzda myśli na czole dzieliła te dwa czarne łuki brwi. Płaszcz biały, luźny, spływał z jego ramion, niby toga grecka.
Strzemska wskazała towarzyszowi ostre chmurzyska gór.
— Ach, tam muszę jeszcze być, tam się ukryć, zgubić. Co jest tam, w samym rdzeniu Himalajów?