i z płomieniem w oczach podniósł do ust, lecz Halina cofnęła dłoń ku sobie. Oczy jej błysnęły chłodną stalą.
— Doktorze, Uttara-Kura widzi wszystko, odczuwa wszystko i... nie pozwala wkraczać... w cudze światy. Proszę o tem pamiętać.
Powiedziała to spokojnie, ale z naciskiem i stanowczo. Łagodnym ruchem wysunęła rękę z jego dłoni i poszła naprzód, nie spiesząc się, ze swobodą i pewnością siebie. Nie było w niej ani tryumfu dumy kobiecej, ani pustego śmiechu, lecz powaga i myśl, i wielka, potężna tęsknota — marzenie.
Mahawastu nie podążył za nią, został sam.
Halina, idąc w gąszczu kaktusów i cierni, rwała sztywne kielichy kwiatów i chłodziła nimi rozpaloną twarz. Usta jej gorące, szeptały ciche słowa, a słowa te, pełne serdecznych drżeń, biegły daleko, daleko, poza dżunglę i kontynent Indji. Słyszały je tylko czerwone, jak szkarł kaktusy, w których nurzała się twarz Haliny.
Wtem natknęła się na pochylonego w trawie murzyna, dozorcę, słoni z maczugą w ręku, jakby przyczajonego. Ujrzawszy Strzemską, murzyn skoczył do niej i chwycił ją za ramię.
— Uciekać, lady, uciekać! Tu jest żmija, jadowita. Tu chodzić nie można po nocy i samej. Jagi zabić żmiję, ale lady uciekać tam.
Strzemską była ciekawa polowania, lecz Jagi tak stanowczo szarpnął ją za ramię i cofnął w tył, że odeszła, nie chcąc psuć zdobyczy zacietrzewionemu murzynowi. Zbliżyła się do słoni. Uwolnione z palankinów drzemały stojąc ociężale pod banyanami i żując w potężnych szczękach liście drzew. Inne pokładły się zmęczone upałem i podróżą przez dżungle. Leżały w wysokich trawach jak
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/183
Ta strona została przepisana.