Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/19

Ta strona została przepisana.

dawnej epoki, więc i optymistą. Siądźmy, ot, tu na głazie, naprzeciw Sfinksa, lubią patrzeć prosto w twarz jego momentu archaizmu, czy też tej zagadki wieków.
— A ja się boję tej potwory. Zgasły zorze wieczorne, wypływa księżyc — ten kolos w tych zielonawych blaskach przeraża.
Milczeli chwilę, patrząc każde po swojemu na fizjonomję Sfinksa, na której istotnie księżyc zaczynał już odszukiwać poszczególne rysy i bruzdy. Wtem głos pana Jacka przerwał ciszę:
— Pani nazwała mnie romantykiem i optymistą, ale nie jestem wszakże utopistą, widząc ojczyznę naszą wolną od przemocy, a zatem już w aureoli wszystkich tęcz, które gasiła niewola.
Nagle zapłonął.
— Boże, Boże... Jaką powinna być teraz Polska królewską w swym majestacie, jak dostojną i wielkoduszną teraz, kiedy opadły z niej kajdany zaborców, kiedy jej duch tak długo niewolą umęczony odnalazł nareszcie przestrzeń dla samodzielnego i szerokiego lotu. Toż to cud, toż to objawienie! Pani droga! Ta Polska, która, czując nogę zaborcy i kata ciemiężcy, nie uśpiła w sobie ducha, bo on wiecznie żył, silny i zwycięski — jakże ona teraz zapewne poleci, jaką ona cudną stanie się i jaką być musi... Jakim ten duch nasz blaskiem się przyoblecze, olśni narody! Przyszedł wreszcie czas, że Mickiewiczowskie słowa: „jestem miljonem, bo kocham za miljony“ odnajdą echo w nas wolnych, zjednoczonych z sobą w jedną całość potężną, gdzie duch nasz już nie krępowany knutem ni siłą mocniejszego, wzniesie swój hymn zwycięstwa i ukaże światu cały przepych naszej bohaterskiej idei i czynu. Ja to widzę, jakby wizjonersko, widzę