Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— Boję się czegoś, tu może na nas coś złego czyha w zaroślach. Ufam, że pan mię obroni, ale... wracajmy do obozu — rzekła już swobodnie z przyjacielską nutą w głosie.
Mahawastu Dżhanu w pierwszym momencie przycisnął gorączkowo jej ramię do siebie, z dreszczem nadziei i uniesienia zmysłowego, lecz ufny jej głos, jej spokój, jej słowa zahamowały go natychmiast. Milczał, gdyż bał się zdradzić, ale prowadził ją z szacunkiem powagą, typową u niego, która, jakby pancerzem, skuwała jego wewnętrzny wulkan.
Wtem suknia Strzemskiej zaczepiła o kolce kaktusów, Halina szarpnęła się, lecz bezskutecznie. W tej chwili Mahawastu Dżhanu ukląkł przy jej stopach, odczepił suknię i niespodziewanym prędkim ruchem objął ramionami jej kolana, tuląc do nich dumną głowę. Sekunda! Halina zadygotała, on powstał wzburzony, ale spokojny, wziął teraz sam jej rękę i rzekł głucho, ale głosem pełnym uczucia i jakiejś niezłomnej siły:
— Proszę się na mnie oprzeć, mocno, proszę mi ufać, czczę panią, ubóstwiam.
Halina słyszała prawie bicie jego serca podniecone, gwałtowne. Milczeli. Tak doszli do świątyni. Halina miękko wysunęła rękę z pod jego ramienia. Hindus pochylił się bardzo nisko i gorąco ucałował jej dłonie.
Idąc do obozowiska, Halina wyprzedzała trochę towarzysza. Była wzruszona, ale myśl jej i uczucia płynęły daleko, daleko.
— Czy spełni się?.. czy szczęście wytęsknione nadejdzie, czy je otrzymam?.. — myślała.
Nagle smuga świetlista jaskrawą błyskawicą przecięła granatowo-sine opony nocy. Zrobiło się prawie jasno. Halina krzyknęła lekko. Mahawastu stanął przy niej,