Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/194

Ta strona została przepisana.

rowych koszulach, którzy pomagali ubranemu na biało kucharzowi. Z niezwykłą zręcznością piekli na rożnach tłuste ptaszki, inni rozściełali białe obrusy na kamieniach i trawie, ustawiali naczynia w uroczystem niemal namaszczeniu. Kucharz rozdzielał zręcznie pieczeń jelenią, otwierał puszki z konserwami. Wonne zapachy łechtały nozdrza murzynów, aż oblizywali smakowicie wywinięte grube wargi z charakterystycznem mlaskaniem.
W gąszczach postękiwały słonie, jakiś nocny ptak wołał z daleka, z ciemnych przepaści dżungli.
Do Haliny i Hindusa podszedł młody, elegancko ubrany Włoch, na krórym nie znać było śladów podróży po pustyni, i zaprosił ich na kolację. Turyści wieczerzali gwarnie, zajadając z apetytem upolowaną zwierzynę i świeże daktyle. Murzyni mieli ze sobą kilka małp, którym rozbawione panie rzucały orzechy, śmiejąc się z ich pociesznych min i skoków. Wino dodawało humorów, więc w pustynię biegły wesołe gamy głosów i szczerego śmiechu. Jeden z murzynów jął grać na jakimś dziwacznym dętym instrumencie w rodzaju fletu, dobywając zeń drżące, płaczliwe dźwięki.
Elegancki Włoch zwrócił się do Mahawastu Dżhanu:
— Niech pan zagra nam coś na skrzypcach.
— Dziś nie, — odrzekł Hindus.
Halina spojrzała na niego. Czarne, emaljowe oczy Hindusa odczuły natychmiast jej wzrok i skierowały się na nią uważnie.
— Nie chcę grać w tej... gromadzie — szepnął cichutko.
Strzemska skinęła głową na znak zgody.
Towarzystwo bawiło się hucznie. Mahawastu Dżhanu zawołał z uśmiechem: