Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Wystraszycie, państwo, wszystkie tygrysy naokoło! Przepadnie polowanie. Pouciekają aż w góry Himalajskie.
— Będziemy je tam gonili, — odpowiedzieli chórem gentlemani. — A teraz się bawimy.
W pewnej chwili po wieczerzy Hindus spojrzał znacząco na Strzemską. Zrozumiała i podniosła się z kamienia. Na tle ogniska wysoka postać Mahawastu w białych szatach fałdzistych wydawała się dziwnie nadprzyrodzoną i jakby groźną. Oczy jego paliły się otchłannym żarem. Strzemską uczuła znowu lekki dreszcz lęku, ale się nie cofnęła. Poszła do świątyni. Mahawastu Dżhanu postępował za nią, jakby okrywając ją swoim białym płaszczem. Za nimi podążył służący Hindusa, Nubijczyk, w pasiastym fezie i szerokich szarowarach.
Świątynia nie miała drzwi, tylko głębokie wrota w kształcie łuku. Można było tam wjechać czwórką koni. Nubijczyk został przy wejściu.
Strzemską i Mahawastu szli cicho po kamiennych płytach, dążąc w głąb, pod wyniosły ołtarz, na którym spoczywał olbrzymi posąg z czarnego granitu. Przedstawiał on Budhę w siedzącej postawie z nogami podwiniętemi pod siebie. Potworne dłonie miał otwarte i ułożone w ten sposób, jakby błagał o jałmużnę. Postać jego przygarbiona, pochyła, zdawała się ciężyć głową potężną o zamkniętych oczach, obwisłych wargach i ciężkich zwalistych policzkach. Twarz miała wyraz senny, ale okrutny. Była w niej zimna bezwzględność i groza. Posąg jakby mówił wyrazem swej olbrzymiej twarzy:
— Wiem wszystko, nie darowuje nic i nic nie wybaczam...
Bóstwo robiło wrażenie utajonej potęgi w kolosalnych kształtach zewnętrznych. Mały kaganek oliwny,