Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/196

Ta strona została przepisana.

palący się z boku na płaskim kamieniu, umieszczonym wedle zwyczaju indyjskiego na czterech mniejszych kamieniach, jak na podstawie, — pełgał żółtem światłem po czarnym posągu, nadając mu jeszcze straszliwszej fizjonomji. Przy kaganku siedział Fakir asceta w czarnym długim burnusie na białej szacie, na głowie miał czarny turban w złote dziwaczne desenie, nogi — w drewnianych sandałach. Siedział w kuczki zgarbiony, z rękami, ukrytemi w rękawach białej, spodniej szaty.
Halina utkwiła oczy w tajemniczej twarzy bramina. Znała go już, jednak ta twarz interesowała ją zawsze. Suche, ciemne policzki ascety, były jak pergamin, nos wydatny, drapieżny, o nozdrzach mocno wykrojonych. Usta zawiędłe, zaciśniętą jakąś mocą wewnętrzną, silnym nakazem olbrzymiej woli — wysuwały się nieubłaganą linją nad czarną brodą, osrebrzoną lekkiemi pasmami siwizny. Oczy patrzyły z pod turbana, ale zdawało się, że patrzą gdzieś w przepaść i z przepaści.
Gdy Halina i Mahawastu Dżhanu podeszli blisko, Fakir spojrzał na nich groźnie i rzekł ostrym tonem:
— Spóźniacie się. Oliwa zgaśnie, a bóstwo nie lubi cienia.
Mahawastu powiedział coś do Fakira po sanskrycku, ten pokiwał głową na znak zgody. Wówczas Mahawastu wziął rękę Haliny i przysunął ją bliżej ku Fakirowi.
— Niech pani siądzie tu, na tym kamieniu, — szepnął jej do ucha.
Strzem ska usiadła, owijając się szczelnie białym szalem, i głowę pochyliła ciekawie ku braminowi. On wpatrzył się w jej rysy, badał je ze szczególną uwagą, poczem dziwne źrenice jego wpiły się w jej oczy, sięgając zda się do dna duszy.