Fakir wyciągnął szyją. Szeroko otwarte jamy oczne, w których płonęły dwie pochodnie, wżarły się zaborczo, tyrańsko w źrenice Haliny. Ona drgnęła i cofnęła się.
Głowa bramina poszła za nią, niby głowa sępa, opatrzona ostrym dziobem.
Wtem bramin odsunął się nagle w tył, chwycił kaganek i podniósł go w górą, oświetlając czarny posąg Budhy. Sępie źrenice Fakira utkwiły teraz w groźnej twarzy bóstwa z jakąś zabobonną, służalczą trwogą.
Strzemska doznała tego samego wrażenia i tamując oddech w piersiach, skierowała oczy na posąg.
Usta bramina poruszały się: przemawiał do Budhy czy powtarzał wyrok tajemnicy, płynącej jakby z kamiennych ust potwora.
Wreszcie Fakir postawił kaganek i nanowo wpatrzył się w oczy Haliny, mając ręce ukryte w rękawach. Po chwili jął mówić wolno głośnym półszeptem, — nie odrywając wzroku od niej.
— Szukasz swego szczęścia... to perła na dnie morza... słuchaj pilnie, by usłyszeć jej cichy szmer, gdy wysuwać się będzie ze swej konchy... dla Ciebie... Patrzaj pilnie, by ujrzećęjej lśnienie z głębiny, z poza fal, odmątów... W tobie atman[1], agni...[2] Pragniesz Suryi[3] lecz strzeż się, strzeż przypływu prudhany...[4] ona głuszy słuch, oślepia wzrok... Twój atman zwycięży jeśli... całą istotą łakniesz Suryi...
Fakir umilkł i długo patrzał na Strzemską.
— Surya twoja zbliża się... z odmętów wód... nadpłynie... w potędze... rozszarpiesz dla niej w ofierze serce mężczyzny... serce płomień... ciśniesz je w morze na