Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/204

Ta strona została przepisana.

ołowiane, ciężkie. Pokład opustoszał, podróżni schodzili do salonów. Zbliżała się pora lunchu.
Halina Strzemska wytrwała najdłużej. Stojąc przy barjerze pokładu, przeprowadziła wzrokiem cały horyzont niknącego lądu, aż do chwili jego zatonięcia w otchłaniach. Z rozkoszą puściła oczy na bezkresne odmęty, bliżej błękitno-szare, w oddali brudno-zielone, zawsze przepyszne, zawsze cudownym urokiem tchnące, zawsze dla niej ukochane. Długo topiła źrenice w głębinach gór wodnych, przenikając je do dna, odgadując ich tajemnice. Wiatr ją smagał, lecz się nie chwiała, przeciwnie, lubiła to zmaganie się z żywiołem, który, uderzając złowrogiem skrzydłem w gładką tafle oceanu, zdolny był podnieść go do potęgi tajfunu. Halina trzymała się mocno żelaznej balustrady silnemi dłońmi a wicher uderzał w nią, porywał woal z jej panamy owijając nim, jak złoto-żółtą błyskawicą jej głowę. Wiatr oblepiał jej postać białemi fałdami lekkiej tkaniny, wydmuchiwał ciemno-rdzawe włosy z pod kapelusza i ją całą zda się unosił naprzód ku sobie, że wyglądała, jak biało-złoty motyl, zaczepiony o burtę parowca.
Kontynent wsiąknął już dawno w bezdenną toń, znikły wszystkie ślady bliskości lądu, statek nurzał się już w pełni zbałwanionych sino-stalowych odmętów morza.
Myśl Haliny biegła naprzód, wyprzedzając statek. Pełną piersią wciągnęła w płuca słono-jodowe tchnienie morskie, duch jej nabierał tężyzny, jakby pod wpływem narkotyku, upajającego duszę stęsknioną, duszę, która łaknie wyzwolenia z oków codzienności i dąży ku swojej baśni wymarzonej. Sny dzieciństwa i pierwszych wiośnianych lat spełnione w części, ale cały przepych ich treści