Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/206

Ta strona została przepisana.

ze wschodu są nieco chłodne. Wszak na morzu pozwala mi pani również opiekować się sobą, nieprawdaż?
Strzemska podniosła na niego zdumione oczy.
— Opiekować się mną?
— Och, pani tak groźnie patrzy! Sądzę, że jako towarzysz pani w podróży i przy stole, mam prawo opieki nad nią. Czyż na morzu mam być zdetronizowany?
— Ależ proszę, owszem... przy lunchu jest pan zupełnie miły i... znośny.
Ciemny rumieniec wystąpił na smagłej twarzy Włocha.
— Zachęta nie pobudzająca, — mruknął.
— Musi pan niestety poprzestać na takiej, — zaśmiała się.
— No, dobrze, jestem wytrwały, tylko ten Hindus-filozof drażni mnie.
— Dlaczego? Mahawastu Dżhanu jest bardzo ciekawy. Za jego pośrednictwem poznałam Fakira-Bramina.
— Wiem, uczył panią sanskrytu i wróżył pani. To niezupełnie bezpieczne. Z pomocą swego Fakira będzie panią hypnotyzował, a taka hypnoza bywa nieraz trująca...
— A czy pan wie, jaki jest na to najpewniejszy antydot?
— Nie wiem.
— Skoro jest już ktoś zahypnotyzowany, wówczas żadna hypnoza nie działa.
Strzemska weszła do sali jadalnej. Włoch patrzał na nią niepewnie. Był zaintrygowany.
Sala, przepełniona mnóstwem osób, rozbrzmiewała gwarem rozmów. Wykwintne, strojne postacie kobiet kwitły w otoczeniu mężczyzn cywilnych i wojskowych.