Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/207

Ta strona została przepisana.

Wesoło grupowały się pary przy stole. Do Strzemskiej podsunął się natychmiast Mahawastu Dżhanu. Skierował oczy na Halinę i asystującego jej Włocha. Niechęć, niecierpliwość wystąpiła wyraźnie na jego twarzy. Strzemska zwróciła się do niego wesoło i przyjaźnie:
— Nie widziałam pana od wypłynięcia z portu,, sądziłam, że pan został na lądzie.
— Skądże! Obserwowałem panią przez cały czas zapatrzenia się jej w morze.
— Doprawdy? Skąd?..
Siedli do stołu. Hindus pochylił ku niej swój biały turban na pysznej głowie.
— Mam taką skrytkę na pokładzie statku, skąd widziałem panią wybornie, jednak zdaleka. Więcej przeczuwałem, gdyż wyrazu jej twarzy dostrzec nie mogłem...
— Jakiż wniosek przeczuć?
— Jak zwykle. Tęsknota wielka za czemś, co w duszy pani żyje potężne, może niezłomne, co wywołuje baśniowe fata-morgany i... jest hypnozą pani.
Po jasnej twarzy Strzemskiej przebiegły nerwowe drgania i usta jej zadrżały silniej.
Chcąc zagłuszyć swoje uczucia, spojrzała bokiem na Włocha, uśmiechnięta.
— Słyszał pan? Hypnoza.
— Słyszę — odparł kwaśno.
— Na panią działa jakaś olbrzymia hypnoza. Odczułem ją odrazu, gdy panią poznałem. Fakir to potwierdził, — mówił Mahawastu Dżhanu. — Ale dziś unikała pani marzeń, odtrącając je od siebie.
Strzemska rzuciła na niego wzrokiem ciekawym.
Na ustach buddysty zjawił się blady uśmiech.