Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/208

Ta strona została przepisana.

— Czy odgadłem?
— Ostatni wniosek trafny.
— Że pani jest pod wpływem silnej hypnozy, czy narkozy, to także wniosek nieomylny. Dotąd jej nie znam, lecz wkrótce odgadnę, przeczuję. Muszę.
Cień niepokoju omglił rysy Strzemskiej, jednocześnie buntem zapłonęły jej oczy, wyraz dumy osiadł w nich, gasząc chwilowo ich blask. Twarz jej ochłodła na krótko, bo nawet, czując na sobie badawcze spojrzenie czarno-opalowych źrenic Hindusa, uśmiechnęła się niby swobodnie, lecz przy wyrazie jej twarzy uśmiech ten był zagadkowy. Rzekła z pozorną swobodą:
— Owszem, to do odgadnięcia łatwe, przedmioty moich tęsknot i marzeń są panu dawno wiadome.
Słowa te wywarły pewną konsternację. Włoch zapłonął ogniście, Hindus wpił w nią oczy pytające.
Halina zaśmiała się szczerze ubawiona.
— Więc nie odgadujecie panowie?
Zwrot w liczbie mnogiej wywołał marsa na twarzy Hindusa.
— Nie, pani, — odrzekł poważnie.
— Ja... bałbym się, — wtrącił Włoch.
— Ha, ha, ha, — śmiała się Halina. — Ależ znaną tęsknotą moją jest... Sfinks i białe dżongdże indyjskie.
— Aaa!
— Cóż w takim razie znaczą wróżby Fakira — spytał Hindus. — Śmiech pani brzmi nienaturalnie.
— Pan zbyt wiele chce odgadywać. Tymczasem przedmioty tęsknot moich, które wymieniłam, są także nie do osiągnięcia.
— Dlaczego? — spytał Włoch.
— Niechże mi pan tu, na ocean, sprowadzi Sfinksa.