Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/209

Ta strona została przepisana.

— A, bah! Gdyby samo pragnienie moje wystarczyło, jużby tu był. Ale pan, — zwrócił się do Hindusa ze złośliwym uśmiechem, — posiada różne magiczne tajemnice, czerpane z tych tam sanskryckich ksiąg. Powinien pan sprowadzić pani tego potwora, aż tu, na statek.
— Możność moja nie dosięga Sfinksa. Pani jest uosobieniem jego i dlatego odgadnąć panią i przeniknąć trudno, — rzekł Hindus poważnie.
Strzemska miała oczy błyszczące. Podniosła w górę kielich burgunda, mieniącego się w krysztale, jak płynny rubin.
— Zdrowie tego, kto tęsknoty moje choć w części zaspokoi!
— Żałuję, że nie jestem Herkulesem, — rzekł Włoch z rezygnacją.
Mahawastu Dżhanu powstał z wyrazem ożywienia i wysoko wzniósł kieliszek.
— Dobrze! Zdrowie tego, kto w części ziści marzenie pani... wyjawione. Zaznaczam...
Halina spojrzała na niego ciekawie. Na Hindusa patrzyło całe towarzystwo za stołem, gdyż nie widziano go tak podnieconym.
Stuknęli się kieliszkami, Halina zanurzyła na chwilę źrenice w bezdennej głębinie przepastnych, jak noc księżycowa, oczach Hindusa.
— Dzika bestja — szepnęła końcami warg, czując w żyłach dreszcz jakiś niesamowity.
Mahawastu Dżhanu pochylił się nad nią.
— A gdy spełnię marzenie pani, co... potem?..
Ocknęła się. Zsunęła brwi i śmiało wytrzymała wzrok jego.