Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/216

Ta strona została przepisana.

i dziwaczny wyraz, ciekawość po tylu zdobytych prawdach i zagadkach, po tylu tajemnicach wszechświatowych istnień... A jednak w kamiennych oczodołach i na kamiennych ustach, pleśnią wieków opatynowanych, było jeszcze bolesne pytanie przy enigmatycznej wszechwiedzy.
Sfinks...
Strzemska wstrząsnęła się.
To Sfinks z tamtej nocy srebrno-błękitnej, kiedy stała pod nim z panem Jackiem. Ileż razy potem była tam sama, zapatrzona w potężny pomnik tajemnicy wieków! Ileż razy tam marzyła, czytała i odgadywała te hieroglificzne rysy, czytając w nich odpowiedzi na pytania swoje najdroższe. I zawsze dziwiła się, że Sfinks, patrząc wyżartemi oczami w księżycową tarczę — pytał. Wszak w jego uśmiechu była już wiedza i przeczucie wszystkiego i — on jeszcze pytał, a pytaniem swojem mówił:
— Świat jest odmętem wszystkich oceanów i mórz, wszelkiego chaosu, jest niezgłębionym odmętem tajfunów, nieprzebitą chmurą pustynnego huraganu, który niesie niebotyczne straszliwe trąby wirów. A z tych głębin, z tych burz i zawiei, wyłaniają się ciągle nowe tajemnice i nowe, coraz nowe, zagadki...
Więc Sfinks pyta, choć wszystko wie, choć wszystko przeczuwa...