gorące łuny, ale się niemi nie nasycał, jeno gasił wszystko dokoła, co było blaskiem i krasą. Ciemne pyły swych skrzydeł kładł na wody coraz gęściej, coraz gęściej, aż stały się ciężkie, bezwładne i znużone.
Statek rozpychał fale z okrutną zawziętością, mącąc ich wieczorny spokój. Nagle w tę ciszę zapadającej nocy, wpadł jakiś obcy głos, ni to kwilenie mew, nieobecnych zresztą na pełni oceanu, ni to głośniejszy bulgot ściemniałych już wód, ni odgłos ludzki na statku. Było to, jakby krakanie dziwnego ptaka, wark jakiś gdzieś, pod obłokami. Głos ten wzmagał się i cichł, znowu potężniał i znowu tonął w bezdennej przestrzeni nadciągających mroków.
Na statku zapłonęły elektryczne światła. Podróżni zbierali się w dolnych salonach, gdzie grała orkiestra.
Po upalnym dniu wieczór ożywił wszystkich. Stewarci roznosili chłodniki, wina, owoce, kawę i cukry, atmosfera wykwintu, zabawy, muzyki i podniety rozpięła nad statkiem swoje gorące opony, przesycone wonią kadzideł indyjskich, palących się gęsto w cudnych czarach. Urok dziwny pływał tu zda się z dymem pachnideł i oczadzał wszystkich wytworną a zmysłową rozkoszą.
Na pokładzie parowca stał śniady Nubijczyk, w białym fezie w pomarańczowe pasy i śledził z zajęciem odgłos szczególny, płynący z górnych sfer. Przez lunetę obserwował obłoki długo i pilnie, aż nagle wybiegł mu z ust krótki okrzyk radosny:
— Allah!
Dojrzał hen, hen, w górze punkcik malutki, przecinający złocisty jeszcze rożek obłoku. Ale kruczenie w górze znowu się wzmogło i punkcik jął opadać niżej i niżej, nabierając coraz wyraźniejszych kształtów. Rósł
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/218
Ta strona została przepisana.