Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/219

Ta strona została przepisana.

w oczach. Już widać skrzydła szeroko rozwinięte, już widać, jak płynie rytmicznie ze swobodą i pewnością siebie, a turkotanie staje się coraz głośniejsze...
— Allah. Bismillah! — woła półgłosem Nubijczyk, a oczy mu goreją radością.
Jeszcze kilkanaście minut i punkcik przeistoczył się w olbrzymiego ptaka, o szerokich potężnych skrzydłach, zajmujących całą niemal przestrzeń. Gigantyczny ptak spadł na falę oceanu.
Nubijczyk odjął lunetę i, wypowiedziawszy swoje sakramentalne: „Allah“, pobiegł w głąb statku.
W małym zacisznym saloniku, w sąsiedztwie kajut pierwszej klasy, siedziało kilka osób, zasłuchanych w muzykę Hindusa, Mahawastu Dżhanu. Hindus grał na skrzypcach z taką precyzją i maestrją indywidualną, z takiem głębokiem odczuciem tajemnicy tonów, że zdawało się, iż to bóg czaru i pieśni wydobywa z zaczarowanego instrumentu jakąś nadziemską muzykę. Melodje arkadyjskie, rzewne a gorące, głębokie i upojne, płynęły z pod smyczka genjalnego mistrza. Czar potężny haszyszowy osnuł słuchaczów.
Strzemska siedziała zanurzona w trzcinowym fotelu, mając czoło oparte na dłoni i oczy przymknięte, jak w uśpieniu magnetycznem. Obok niej, na niskim pufie siedział Włoch i pławił swoją łacińską duszę w melodj skrzypiec. Dalej, także w fotelu, spoczywała młoda lady angielska. Wysoka jej postać miała w sobie chłodny wdzięk północy, a twarz o zimnym wyrazie była piękna, lecz bezduszna trochę, tchnęła raczej ciekawością, niż wrażeniem artystycznej rozkoszy. Błękitne oczy lady przenosiły się z postaci Hindusa na zamyśloną postać Strzemskiej. Ale smukła, nerwowa, lekko opalona ręka