Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/22

Ta strona została przepisana.

Po chwili, odwracając oczy od Sfinksa, rzekł:
— Niech mi pani coś powie o Polsce, tak, jak mówiła pani o Podlasiu. Dobrze, pani droga?
— Wolałabym słuchać pana. Pan ją przedstawia w tak czarownych kolorach.
Powiedziała to z takim akcentem w głosie, że pan Jacek doznał niemiłego uczucia.
Nagle zadrżeli oboje. W ciszy pustyni, zalanej powodzią opalowego światła jęknęły jakieś głosy ponure, a biadające, jakby skowyt rozpłakany i urągliwy zarazem. Zdawało się, że przemówiły piaski, bo głosy szły, jakby z pod ziemi. Halina poczuła na ciele przykry dreszcz, rozejrzała się trwożnie. Wtem zaśmiało się coś ponuro, zaskomlało i znowu rozległ się płaczliwy jęk podziemny, straszny.
— Co to jest, na Boga?.. — szepnął starzec przerażony.
— Szakale. Ten skowyt w nocy tak mi znany. O... o... widzi pan, tam śmignął wąski długi cień.
— A, ot drugi przemknął. Jak tu jakoś straszno, gdzież jest nasz przewodnik?..
— Jego biały burnus błyszczy jak mika. Ot tam, przy powozie, rozmawia z Fellachem, stangretem naszym. Niech pan się nie trwoży. Wszak nieraz pana nawiedzały szakale w nocy, tam, w opuszczeniu, w samotności. Te są mniej straszne.
— Och, tak pani.
Zapadła chwila milczenia, poczem stary zesłaniec ożywił się nieco i jął mówić na nowo:
— Mamy już własną armję, polskie wojsko. Jakież ono powinno być bohaterskie, jakie orle i szlachetne, rozumiejące posłannictwo swoje, rycerzy, następców Józefa