Nubijczyk odszedł niespostrzeżony.
Mahawastu Dżhanu zbliżył się do pulpitu z nutami, z których jednakże nie grał, spojrzał na obecnych, ale spotkał tylko stalowy, ciekawy wzrok angielki. Minął go i głębinę swych oczu z opali i lawy utkwił w postaci Strzemskiej. Otchłanne źrenice buddysty błysnęły tryumfem, na ustach osiadł mu uśmiech niemal tkliwy. Ładnym, miękkim gestem położył skrzypce na ramieniu i, patrząc z pod rzęs czarnych na ciemno-rdzawe włosy Haliny, jął snuć nanowo uroczą pieśń tonów. Przerwany na chwilę czar muzyki, rozsnuł się ze wzmożoną potęgą i zamknął słuchaczów w kolisku boskich natchnień. Zdawało się, że statek stanął i słucha, że ocean zciszył wieczną rozmowę nurtów, bulgot fal i słucha, że świat cały zamilkł i słucha...
A pieśń z pod smyczka artysty Hindusa płynęła i napawała urokiem, płynęła i pochłaniała cudem swoim wszystko dokoła.
Aż nadeszła chwila, że przy kotarze zaszeptał znowu cichy szmer głosu.
— Effendi...
Mahawastu Dżhanu lekko drgnął, spojrzał na towarzystwo i, nie przerywając muzyki, skinął oczami na Nubijczyka. Smukła postać w pasiastym turbanie przesunęła się cicho, jak cień, śniada ręka położyła na pulpicie jakiś duży pakunek w białej bibułce i rozwinęła go. Poczem Nubijczyk znikł jak zjawisko, nikt go nie zauważył.
Tony z pod smyczka posypały się kaskadą żywszą, był w nich teraz ogień i drażniące, niby dreszcz złotych iskier, arpeggia, fugi i scherza. Grad złoto-purpurowy, palący żarem kłół, przenikał do głębi duszy, do rdzenia ciała, podniecał nerwy, szarpał wichrowym płomieniem.
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/222
Ta strona została przepisana.