Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/223

Ta strona została przepisana.

Był w tych tonach gwałtownych spazmatyczny krzyk rozkoszy, łkanie i szał ekstazy, pragnień.
Nikt nie śmiał oddychać, nie śmiał podnieść oczu na twórcę tej muzyki. Grad złota i purpury sypał rzęsiście, odurzał.
Halina drżała, jak struny skrzypiec Hindusa. Każdy nerw rwał się w niej, każda kropla krwi paliła ogniem.
Ona jedna podniosła nagle oczy na grającego i — wzrok jej utonął w w opalowo-czarnych głębinach oczu artysty. Opuściła rękę na fotel. Przeniknął ją dreszcz bolesny nad wyraz. Czuła, że jest przykuta do miejsca, że trzyma ją siła Hindusa narzucona, i to ją podrażniło. A on właśnie czekał na tę chwilę.
Nagle w lawinowym potopie płomiennego gradu tonów Hindus rzucił skrzypce na pulpit, porwał z niego ogromny biały pęk i podsunął się do Haliny. Jego postać harmonijnie przegięta i wulkan w oczach, przyćmionych mgłą namiętności, były skrystalizowaniem brzmiącej jeszcze pieśni i ostatniej, szaleńczej egzaltacji. Pełnym wdzięku i powagi ruchem złożył na kolanach Strzemskiej cudowną, świeżo rozkwitłą, pełną czarującej woni i blasku, olbrzymią więź indyjskich dżongdży.
Okrzyk jej zdumienia zdusił cichy a wstrząsający głos z pochylonych nad nią szkarłatnych ust jego:
— Spełniłem w części wyjawione marzenia... pani...

Ocean zaczynał się powoli wyzwalać z oków nocnego mroku.
Gdy Halina Strzemska wyszła ze swej kabiny na pokład, statek spał jeszcze, oprócz czuwających maryna-