Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/224

Ta strona została przepisana.

rzy. Widok Strzemskiej o tak rannej godzinie nie zdziwił ich. Znali jej ukochanie morza. Często w nocy przebywała na pokładzie długie godziny, patrząc na fosforyzację oceanu, lub gdy świecił zodjak. I teraz znalazła się zupełnie sama. Trzymała w ręku pęk białych dżongdży, już nieco więdnący, ale o tym silnym zapachu, mającym w sobie jakiś dur wschodni, przesycony rozkoszą, zmysłową, wytworną. Śnieżne płatki, niebywałej delikatności drżały lekko w atmosferze świtu. Z szarawych wnętrz kielichów, wytryskał pręcik, niby strumień krwi gorącej. Tak pomarańczowo-czerwone prątki z purpurą serduszek na końcu, ze szkarłatem cieniutkich wąsów, równoległych z prątkami, drżały życiem i zdawały się kipieć z dna kielichów. Nieuchwytny, szczególny czar był w tych kwiatach i w ich woni; miały wygląd żywych istot zaklętych w te przepyszne kielichy, jedyne w swoim rodzaju i trudne do zdobycia, jak szarotki na szczytach gór. Strzemska pielęgnowała je prawie z nabożeństwem. Nie dlatego, że sprowadzone tu były z kontynentu na pełnię oceanu dla niej, że przyleciały powietrzem, jak ptaki-wizje, na skinienie Mahawastu Dżhanu, choć nie były istotnem jej marzeniem; ale pielęgnowała te kwiaty dlatego, że teraz postanowiła złożyć je w ofierze oceanowi przy wschodzie słońca, jako wyraz swego pożegnania.
Dziś za chwilę, dokona tego czynu. Całą noc nie spała, szepcąc do purpurowych wnętrz dżongdży wszystko to, co było jej treścią, jej duchem, jej istotą, myślą, uczuciem. Mówiła im, co żegna i dlaczego i co z sobą zabierze, odjeżdżając na zawsze. Dżongdże słuchały jej słów gorących i płonęły żarem zachwytu, słuchały jej wyznań i bladły z żalu i bólu, że wszystko co jest najpiękniejsze, pożegnać trzeba, że przeznaczenie właściwe