Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/226

Ta strona została przepisana.

kały pojedyncze odpryski złota, skupiając się w kaskady coraz obfitsze, coraz świetniejsze.
Obłoki zapłonęły nagle blaskiem i luną krwawą, jakby na znak szczególny. I w tej chwili z imperatorskim despotyzmem, gwałtownie wybuchnęło z nad horyzontu oceanu wielkie, rozpalone stosem ognia — słońce.
Strzemska wydała głuchy okrzyk, lecz nagle... umilkła. Tam pod tarczą królewskiego wschodu zamajaczyła jakaś ciemna linja, niby wstęga lasu. Linja ta rozszerza się w górę, olbrzymieje, podnosi się, płynie coraz bliżej, coraz bliżej...
Halina zasłoniła oczy od blasku słońca pękiem dżongdży i, wpatruje się z natężeniem w rosnącą czarną linję na dalekim grzbiecie oceanu. Co znaczy ta czarność linji, odcinająca fale od bezmiarów niebieskich?.. Halina drży i czuje, że jej dreszcz udziela się dżongdżom i że z tej dali zagadkowej nadbiega ku niej, jakaś moc, jakaś potęga kolosów... Ocean skraca się raptownie przed sunącą naprzód czarną masą a Halina patrzy, patrzy, pochłania zdumionemi oczami to przedziwne, tajemnicze zjawisko. Jeszcze chwila, jeszcze chwila, aż oto niespokojne bałwany oblane złocistością słoneczną i całe w szmaragdach kładą posłusznie pieniste swe grzbiety, do stóp rozwiniętej już w pełnym szyku flotylli bojowej. Olbrzymy pojedyńczych pancerników prą naprzód gigantyczną siłą potężnych swych piersi. Nad nimi unosi się napowietrzna batalja skłębionych w brunatno-sine pióropusza chmur dymów i zasłania sobą cały niemal horyzont i słońce. A tytany bojowe błyszczą stalowymi blachami kadłubów i suną coraz bliżej, coraz bliżej i szczerzą gardziele armat u wylotów. Bezwład dział napawał grozą, odrębną jakąś grozą przyczajonych okrutników-zabójców. Straszliwe gma-