Aleksy Mgławicz chodził po swoim gabinecie zdenerwowany. Zapalał coraz nowe papierosy, pociągnąwszy zaledtoo parę razy, rzucał je na posadzkę i wspaniałe dywany. Patrząc na to woźny, zdumiewał się w duchu, że jego pan okazuje tak niebywały brak uprzejmości i nieposzanowanie porządku.
Mgławicz był podrażniony, zły, wrzało w nim wszystko. Podszedł do biurka, usiadł ciężko na fotelu i ponuro patrzał na leżące przed nim listy, które już od kilku dni szarpał w najwyższej pasji, gniótł i rzucał na biurko, aż utworzyły spiętrzony stos. Oczy jego, pełne gniewu i nurtującego w głębi bólu, zanurzyły się teraz chciwie w te półposzarpane arkusze, ręce szukały w nich gwałtownie czegoś, z ust wypadły słowa syczące:
— Czego oni ode mnie chcą?
Gniew Mgławicza wzrastał a jednocześnie podświadomość jego, dobywająca się jakby z dna duszy, nasuwała wyraźne refleksje:
— Są jeszcze porządni ludzie w Polsce, są prawdziwi patrjoci.
I wnet zgrzytała ironja.
— A ty?.. A my?..
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/230
Ta strona została przepisana.
XVI.