Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/231

Ta strona została przepisana.

I znowu szept w głębi podświadomości:
— My szakale, tuczące się krwią własnej ojczyzny.
I znowu w uszach dokuczliwy zgrzyt:
— Uczciwi giną w Polsce pod gilotyną waszych rządów... Wasza bezczelność daje wam władzę, wasz egoizm stwarza wam byt świetny... Ale patrjotyzm nie znosi egoizmu, sumienie musi stać ponad wszystkiem... Wyście ponad wszystkiem i ponad Polską postawili interesy partyjne i cele osobiste... Polska zapada w Umberry... Wy ją niszczycie w zaraniu, zubożacie, zdzierając z niej purpurę majestatu, zatracając jej dostojeństwo...
— Przestarzałe frazesy! — mówi do siebie Mgławicz, ale ogarnia go nagle trwoga, myśli tłoczą się, rozsadzają głowę.
— Czego oni ode mnie chcą? — pyta ekscelencja wzburzony do głębi i sięga ręką niecierpliwą do listów. Ileż razy chciał je poszarpać, spalić i... nie mógł... Listy ludzi o znanych nazwiskach, ludzi rozumnych, szczerze, bezinteresownie kochających Polskę. Bezinteresownie?.. Jest ich zastęp niemały, ale brak im sił do walki z obłudą, fałszem, karjerowiczowstwem... Bywają sekretarzami Mgławiczów... apostołami wiary, prawdy i... schodzą... zepchnięci...
Ach, nie myśleć nie myśleć, nie poddawać się żadnym perswazjom sumienia, nie słuchać tego głosu, płynącego z dna duszy, nie czuć, nie zastanawiać się, bo i po co? Czyż nie lepiej trwać w sybarytycznej beztrosce o siebie i swoją przyszłość! Stłumić raz wreszcie te głosy wewnętrzne i podrzeć, spalić te listy, te napomnienia „szczerych“ patrjotów.
Patrjotów... Każdy ma swój własny patrjotyzm i niema sprawdzianu na to, kto bardziej kocha ojczyznę.