Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Więc czego oni ode mnie chcą?..
Mgławicz zaklął i w nagłej pasji chwycił stos listów pomiętych.
— Zniszczę to, zniszczę. Mam dość już tego kazania o patrjotyzmie, o duchu Polski.
Magle zadrżał i cofnął rękę bezwiednie.
Zamajaczyła przed nim sterana, pożółkła twarz pana Jacka w obramowaniu białych włosów. Oczy starca patrzały przenikliwie; poważnie. Głos głęboki mówił:
— Jam jest duch Polski dawny, nieśmiertelny. Nie zabiły mnie kazamaty, nie zabiło zesłanie. Wy mnie zabijacie... Ale ożyję. Zatracić mnie nie zdołacie, bo przyszłość — to ja!..
Mgławicz przetarł oczy roztrzęsioną ręką.
— Jawa to, czy wizja...
Wyniosła postać pana Jacka stała przed nim, jak żywa.
Chwytał go paniczny lęk. Pokój zaległa złowroga cisza, tylko ta postać, ta postać...
Wtem głośno szczęknęły drzwi i do gabinetu wbiegła z szelestem i śmiechem strojna kobieta.
Wizja prysnęła.
— Mówili mi, że nie wolno. Mnie nie wolno!.. Cóż znowu! — zabrzmiały roześmiane słowa pięknej pani.
Mgławicz zerwał się z fotelu, spojrzał groźnie, lecz kobieta zarzuciła mu ręce na szyję i, przegięta w tył zalotnie, świdrowała jego twarz gorejącemi oczyma.
— Aksel zły, że przyszłam? Aksel taki groźny? — mówiła pieściwie, wdzięcząc się i rozchylając zmysłowo czerwone wargi.
— Czego życzysz sobie, Marto?
Głos jego był prawie brutalny.