Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/234

Ta strona została przepisana.

— Dziwne, doprawdy, co ci się stało. Jesteś dziś taki suchy, surowy, opryskliwy, A... rozumiem! To te tam sprawy polityczne, ten przełom, czy przesilenie wpłynęło tak na mego pana...
— Tak, tak, to samo. Może się pożegnamy teraz. Ja mam coś jeszcze w gabinecie sekretarza do załatwienia.
— Sekretarza już niema. Ty uciekasz ode mnie Aksel, ja to czuję!
Oczy Mgławicza błysnęły, rzekł twardo.
— Proszę cię, Mary, odejdź, lub zostań, ale się nie wtrącaj do moich spraw. Idę zabrać papiery z gabinetu sekretarza, muszę je przejrzeć zaraz.
Wyszedł.
Marta wzruszyła ramionami, poczem wyjęła ze złoconej torebki lusterko i grzebyk i uważnie poprawiła loczki nad czołem, wysunięte z pod kapelusza, najeżonego lasem rajerów. Po grzebyku poszły kolejno przed lustrem puszek z pudrem, różne ołówki i jakieś tubki z barwiczkami. Wypiękniwszy twarz, Marta usiadła w fotelu ekscelencji i zaczęła poprawiać manicur. Magle oczy jej padły na stos listów pogniecionych na biurku. Zastanowiła się chwilę. Skąd te listy? Pomięte wyraźnie w pasji — może od kobiety...
Zerknęła ostrożnie na drzwi, któremi wyszedł Mglawicz, i z pewnem wahaniem wyciągnęła rękę po pierwszy list z brzegu. Spojrzała na podpis.
— Ee! jakiś mecenas.
Już chciała rzucić list, gdy wpadły w jej oczy wyraźnie skreślone słowa: „bezczelność waszej kliki nie ma granic...“ Zaczęła czytać od początku. Skończywszy, rzuciła list z gniewem.