Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na porwane papiery i, stwierdziwszy, że nie da się ich przeczytać, uspokoił się. Po chwili wyszedł z Martą do samochodu i pojechali oboje.
W mieszkaniu swem Mgławicz, pod wpływem Marty, rozchmurzył się zupełnie, był zadowolony, że listy są już ostatecznie zniszczone. Poddał się absolutnej beztrosce.
Wspaniałe pokoje, wysłane bucharskiemi dywanami, pełne cennych mahoniów, bronzów, majolik, kryształów, sreber, pysznej porcelany, przeładowane mnóstwem kosztownych drobiazgów, materji, obić meblowych, kotar, firanek, haftów na poduszkach tureckich otoman, zawieszone świetnymi obrazami, — przepełniły się teraz mnóstwem kwiatów, które Marta rozkazała przynieść i rozrzuciła po całem mieszkaniu. Zapłonęły weneckie, kryształowe lampy, odurzający zapach perfum narkotyzował.
Kolację na dwie osoby, podano na stole zarzuconym różami. Wino szampańskie perliło się w kieliszkach z kryształu, przeżroczych, jak wizja, dźwięcznych, jak muzyka. Najwytworniejsze słodycze porozstawiane były gęsto wśród kwiatów i perfum, przesycone ich wonią.
Wśród tych przepychów snuła się Marta, jak wschodnia kurtyzana, półnaga, w gazowym blado-lila, haftowanym w nikłe wzory, zawoju, który przesłaniał dyskretnie bujne piersi i opadał do kolan fantastycznemi fałdami przeźroczej tkaniny. Ciało Marty, bogate w uroki, dyszało zmysłową podnietą, rozkoszne dreszcze i magiczne ciepło udzielało się Mgławiczowi, cały pokój i wszystko dokoła pełne było oszałamiającego żaru, pożądania.
Mgławicza ogarniał dziwny półsen rozkoszny, wino szumiało mu w głowie, wyszukane pieszczoty kochanki