Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/239

Ta strona została przepisana.

drażniły go i podniecały. Zapomniał o świecie całym, o swoich kilkodniowych rozważaniach i troskach. Czasem, jakby się zbudził, a wówczas powtarzał zapamiętane kiedyś z listu Strzemskiej do Jacka słowo: Umberry.
— Umberry... Umberry...
— Co ty mówisz, Akselu? Chcę wiedzieć, co to znaczy Umberry, koniecznie chcę wiedzieć!
— Ty tego nie rozumiesz i... nie odczujesz — odrzekł sucho.
— Dlaczego? Chcę właśnie wiedzieć i odczuć, bo to ciebie dotyczy...
— Nie fizycznie, — duchowo... To nie twój zakres, Martyszka! — sarknął cynicznie.
— Fe! tak mnie brzydko nazywasz w takiej chwili... coś z moskiewska, czy po bolszewicku...
— Jestem wszakże z kliki, której zarzucają bolszewizm... Ha, ha, ha! A wiesz, co to znaczy martyszka?
— Nie wiem.
— Zabawna, głupia małpka. Ha, ha, ha! Taka, jak ty.
— Aksel, co ty pleciesz?! Upiłeś się szampanem?..
— Nie, ale... twojem szaleństwem... Martyszka... No, daj mi jeszcze pić rozkosz, ty... ty... bajadero...
Zapadli oboje w bezpamiętną otchłań żądzy, pieszczot wyuzdanych i zachłannej, rozkiełzanej namiętności.
Kilka razy turkotał głucho telefon, odłożony przezornie przez Martę, służba była wyprawiona na całą noc, drzwi szczelnie pozamykane, okna zawieszone grubemi makatami.
Mieszkanie, kryjąc w sobie orgję zmysłową, zewnętrznie było martwe. Świtało już, gdy Mgławicz ocknął się znowu z lubieżnej narkozy.