Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/240

Ta strona została przepisana.

— Umberry, Umberry! — zawołał, jakby z przerażeniem.
— Co ty ciągle mówisz? Dziwne jakieś słowo, czy dzikie...
— To słowo będzie obce dla ciebie zawsze, ty go nie odczujesz... ty byś je sprofanowała...
— Także wymysł! Zapewne twojej kompozycji...
— Nie.
— Więc czyjej?...
Milczał, zapatrzony w nagle zbudzoną w nim wizję tamtej, Haliny Strzemskiej.
— Aksel, co tobie? Dlaczego milczysz? Mów!
Mgławicz milczał uparcie, pochłaniała go zjawiona w jakiejś dali, w jakiejś głębi przezrocza a świetlista postać Haliny.
Marta uniosła się na otomanie, oparta łokciami na haftach poduszek, wpiła oczy w twarzy Mgławicza. Ujrzała w jego rysach zadumę niezwykłą, w oczach dal jakąś i zapatrzenie....
— Aksel, Aksel! Upiłeś się! — krzyknęła ordynarnie, chwytając go za ramię, jak obcęgami.
Zadrżał. Spojrzał wściekle i ciężko dźwignął się z fotelu.
— Upiłeś się, — powtórzyła ciszej już żartobliwie.
— Nie, odrzekł twardo, odwrócony, i zaczął chodzić.
Marta skoczyła na nogi, dopadła do niego, zawisła na jego plecach.
— Aksel! Aksel! Chodź, chodź... jeszcze nie... jeszcze czara niedopita... jeszcze nasz raj...
Odepchnął ją lekko, lecz stanowczo.
— Spij... śpij... Marto, — rzekł nieswoim głosem, ale o takiem brzmieniu, że Marta odstąpiła.
— Co ci jest, Akselu?...