Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/241

Ta strona została przepisana.

— Nic. Śpij. Ja cię budzić nie będę... ale i ty mnie nie budź. Idę również spać.
— Jakto?
— Tylko bez melodramatu, moja kochana.
Odszedł, odprowadzony nienawistnym wzrokiem obrażonej kobiety.
W swoim prywatnym gabinecie czuwał do rana, zapatrzony w majaczącą w nim zjawę postaci Strzemskiej.
Widział jej oczy, zwrócone na niego surowo, słyszał jej głos, niby echo z gór dalekich spłynięte, niby przez fale morza niesione...
— Umberry... tkwisz w Umberry... giniesz w Umberry... zapadniesz w nią...
— O tak... o tak... — szeptał Mgławicz w odurzeniu. — Ale wróć tutaj... bądź ideą moją... spełnij moje tęsknoty. Wróć i natchnij mnie... ocal...