Późny już był ranek, gdy Mgławicz oderwał się od swoich całonocnych rozmyślań. I odrazu nasunęły mu się złe mary, kłopoty, sprawy publiczne i zawikłane. Wróciła troska dni poprzednich. Z westchnieniem żalu za upłyniętą chwilą własnych marzeń wyszedł z gabinetu i podążył w głąb mieszkania. Przy łazience spotkał się ze swoim lokajem. Sługus miał zagadkową minę. Mgławicz nie pytał go, którędy wszedł, skoro drzwi były pozamykane. Wziął zaraz kąpiel i wyświeżony, ale apetyczny wracał do swego gabinetu. Lokaj spytał, czy podać śniadanie.
— Przynieś mi mocnej herbaty z cytryną, nic więcej. Czy nie był nikt u mnie?
Lokaj milczał z zafrasowaną miną.
— Mów, czy był kto? Może listy, gazety? No mówże!
— Był tu lokaj z willi, z Ujazdowskich. Pytał o panią. Mówiłem, że nic nie wiem.
— Dobrze.
Mgławicz rzucił to słowo bezwiednie. Zdawało mu się zupełnie naturalnem, że mąż Marty przysyła do niego, szukając żony, i że on nie jest obowiązany zdawać sprawę z jej obecności u niego.
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/242
Ta strona została przepisana.
XVII.