Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Szedł do pracy, zapomniawszy o szalonej nocy z tą kobietą, nie troszczył się o nią więcej. Ślady po bachanalji zostały tylko w mnóstwie kwiatów więdnących, któremi zarzucone było mieszkanie.
Mgławicz wszedł do tureckiego fumoiru i... stanął zdumiony. Na otomanie spała Marta w kostjumie nocnym z gazy lila. Była skulona z twarzą w poduszkach.
— Dlaczego nie odeszła? — syknął Mgławicz zły.
Podszedł blisko, dotknął ramienia kobiety. Lecz cofnął dłoń i odszedł cicho, zamknąwszy za sobą drzwi, Nie mógłby teraz nie tylko z nią rozmawiać, ale i znieść jej widoku. Uczuł niesmak i lekki dreszcz wstrętu.
Po herbacie pojechał samochodem do biura.
Pod drzwiami gabinetu oczekiwało kilku interesantów. Sekretarz obarczył go natychmiast pliką papierów do przejrzenia i do podpisu. Mgławicz pogrążył się w pracy. Był spokojny, lecz kilka telefonów wyprowadziło go z równowagi.
Oddawna czuł dokoła siebie, jakby trzask rusztowania, na którem wspierał swoją egzystencję, swoje dostojeństwo. Coś się chwiało, coś pękało w sferach jego działalności. Wiedział, że ten ferment, ten ruch może spowodować katastrofę, a tymczasem ekscytowano go obietnicami, że kryzys wzniesie go na nowe, niezłomne już szczeble. Ale jednocześnie odbierał listy ostrzegawcze. Aż wreszcie nastąpił moment, że uwierzył w to, czem go ekscytowano. Zrozumiał jasno, że w swoim ręku trzyma własny los i że go nie zlekceważy dla mrzonek utopijnych, dla podszeptów sumienia, że na wszelkie głosy podświadomości ma jedyną odpowiedź, opartą na wyrobionej twardej doktrynie:
— Iść naprzód, w górę, bez względu na to, co i po czem się depce.