Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/244

Ta strona została przepisana.

Cel, do którego dążył, widzi wyraźnie i nie potrzebuje się liczyć z opińją publiczną, która przecie może być także wyrazem żywiołów, usposobionych do niego wrogo.
Uczuł teraz przypływ tężyzny duchowej, energja i zapał unosiły go, ale był zimny, zdecydowany, trzeźwy.
W kilka chwil potem zjawił się przed nim jeden z towarzyszy partyjnych, przywódca lewego odłamu, poseł do Sejmu. Ściskając gwałtownie powolną dłoń Mgławicza zakrzyknął z wyrazem tryumfu na płaskiej ogorzałej twarzy:
— Zwycięstwo! Na całej lińji zwycięstwo!
— Przewidywałem to.
— Mówię wam, prawica tak klapnęła, że wszyscy królowie świata nie zdołają jej podnieść. Leży. Wy teraz z nami, naturalnie? — rzucił nagle, patrząc na Mgławicza badawczemi oczami.
— Nie rozumiem waszego pytania.
— No, nie. Tak pytam na wszelki wypadek.
— Zgoła zbyteczne pytanie — odparł Mgławicz nieco urażony. — Byłem z wami i będę.
— Naturalnie, nie zawiedliśmy się. My musimy się trzymać, bo co innego programy, a co innego cele. Ster spoczywa w naszym ręku i nie pozwolimy go sobie wytrącić. Nigdy. A stanowisko wasze jest tak odpowiedzialne, że zależy nam bardzo na was. Mówiąc tak pomiędzy nami, wasze ustąpienie byłoby formalną katastrofą.
Mgławicz zdziwił się i rzekł trochę kwaśno, przymrużywszy oczy.
— Widzę, żeście przyszli do mnie... badać, tylko nie domyślam się celu.
Poseł zaprzeczył gorąco.