Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/245

Ta strona została przepisana.

— Skądże takie podejrzenie! Mówią dlatego tylko, że ufamy wam i że sami znacie swoją wartość. Musimy teraz iść ręka w rękę a przyszłość będzie nasza. To dzisiejsze zwycięstwo...
— No, to wiem — przerwał Mgławicz. — Więc już uchwała zapadła?
— Naturalnie! Wszelkiemi sposobami przeforsowaliśmy.
Mgławicz zdobył się z wysiłkiem na zadowolony wyraz twarzy i rzekł głucho, choć ze sztucznym uśmiechem.
— W takim razie... gratuluje.
A w duszy sylabizował mu ponury głęboki, twardy głos:
— Um...ber...ry Um...ber...ry...
Po wyjściu posła, Mgławicz uczuł jakiś nieokreślony niepokój i przykrość, jak człowiek, na którego rzucono cień podejrzenia i nie wyjaśniono powodów. Ćmił papierosa i chodził po gabinecie ciężkiemi krokami, jakgdyby chciał umyślnym stukiem obcasów zagłuszyć dobywający się z wnętrza głos.
— Umberry... Umberry...
Byłby w tej chwili z rozkoszą włożył rękę w ogień, byleby zdobyć poprzedni spokój, byle nie poddawać się wątpliwości i nieznanym dotychczas refleksjom. Potrzeba mu było, teraz bardziej niż kiedykolwiek, siły woli, siły nieugiętego granitu.
— Dlaczego tamci — myślał — umieją łatwo rozumować i obojętnie patrzeć na wrogów jawnych i tych najgroźniejszych we własnej duszy, w sumieniu? A może nie doznają nigdy takich przykrych wrażeń i nie dręczą ich takie głosy upiorne... Może... I dla tego idą śmiało, konsekwentnie, wpatrzeni w swoje tarcze bojowe nieugięci. Oh, jakże oni szczęśliwi, że posiadają taki spokój i nie 241