i Ciebie pomimo, że Ty idziesz w sionce, gdy ja — w mrok. Pomijam tylko Jacka, bo on... to przyszłość, a przy nim Ty, jako słoneczny ideał, wytwór dzisiejszej tęsknoty. Przy nim Ty... bo miłujesz go, jak ojca.
„I zapewniam Cię jeszcze, że doktryny moje obecne to co innego, ale dogmatem moim jesteś zawsze Ty“.
Mgławicz opuścił pióro i opadł w głąb fotela.
— Zawsze ty... zawsze ty... i tęsknotą jesteś ty! — powtarzał.
Siedział długo, oddany Halinie całem jestestwem, zatopiony w myśli o niej. W pewnej chwili przyszedł do gabinetu sekretarz i coś mówił, Mgławicz konferował z nim, lecz wypowiadał się napół świadomie, może niedorzecznie, pogrążony w zadumie o Strzemskiej.
Po wyjściu sekretarza uczuł dziwny ucisk serca, jakby wisiał nad nim obuch ciężki i już, już spadał...
Musiał dokończyć list i nie mógł się zdobyć na jakikolwiek odruch, na jakąkolwiek myśl.
Z wysiłkiem skupił rozstrzeloną świadomość i — dopisał:
„Trwaj w marzeniach, jedyna urodo moja, moje piękno zgubione, nie myśl o mrokach mojej Umberry. Ty pójdziesz w słońce, ja — w noc otchłanną...
List włożył do koperty, zakleił, zaadresował, wezwał woźnego.
— Natychmiast na pocztę, wysłać ekspresem. Kair.
Woźny wybiegł.
Wtem ostro zadzwonił telefon.
Mgławicz chwycił słuchawkę niecierpliwie.
— Hallo.