Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/253

Ta strona została przepisana.

wam jego była w Kairze, błąkała się, szukając i odnajdując Haliną.
Jednocześnie mówił sobie:
— Dziś jeszcze polecić detektywowi. On go znajdzie. Gdyby nawet Jacek wyjechał, co najpewniejsze, na Podlasie, to i tam go znaleźć można.
— Podlasie... — szepnął cichym szmerem warg i westchnął.
Zapadła zwolna noc. Mgławicz szedł zapatrzony w migającą w oddali latarnią. Latarnia ta zaczęła go hypnotyzować, ciągnęła ku sobie światłem tajemniczem. Szedł ku niej prawie bezwolnie. Coraz bliżej, coraz bliżej miga elektryczna kula i wabi go ku sobie... Wreszcie stanął — latarnia świeciła mu tuż nad głową. Rozejrzał się. Stał przed znanym sobie gmachem.
— To tu... tu... jaskinia mojej Umberry... Umberry całej Polski... Umberry nas wszystkich... — odezwał się w nim ponury głos.
Wydało mu się, że gmach ogarnia olbrzymia chmura, w której zmagają się dwie moce nienawiści i lęku. Obie te moce rosły, przejmując duszę Mgławicza. A on stał, niby przykuty, i patrzał. W pewnej chwili posunął się naprzód, jakby pchnięty niewidzialną ręką i wyszedł na oświetloną połać placu. Był tuż przy żelaznej bramie, wiodącej na dziedziniec wewnętrzny.
— Idź! Idź! — parła go naprzód jakaś moc.
W tem zadrżał.
Wartownik przy bramie zastąpił mu drogę i zapytał:
— Pan do pałacu?
Moment wahania i — głucha odpowiedź.
— Nie.