Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Mgławicz odstąpił klika kroków, czując, jakgdyby z pieczary jego duszy wypełzał śliski gad strachu.
— Nagle — co to? co to? Wizja?
Z bramy wysunął się wyniosły cień człowieka, który przecież był tak dobrze znajomy.
Pan Jacek!
Czarna, sucha postać, białe włosy, broda, oczy świecące ogniem, oczy otchłanne. Przeszedł obok wartownika, jak zjawisko, jak mara, rzucił długi cień na oświetlony plac i... znikł w mrokach.
Mgławicz stał bez ruchu, zastygły w zdumieniu, zmrożony w sobie. Lecz nagłym wysiłkiem woli ocknął się. Spytał sucho wartownika.
— Kto to był?
— To... jeden taki...
— Kto?
— Nie wiem.
— Był w pałacu?
— Był.
— Z czyjego rozkazu?
— Nie wiem.
— Jakże go przepuściły straże?
— Była zmiana warty, więcej nic nie wiem.
Mgławicz już uświadomił sobie, że widział kogoś innego i że doznał nowej halucynacji. Z całą pewnością przedstawił sobie ten fakt, wytłumaczył i — odszedł. Ale zdenerwowanie ogarnęło go tak silne, że już ciągle coś widział niesamowitego.
Oto spostrzegł, że jakieś postacie wynurzyły się z cieniów nocnych i dążyły zdaleka, ostrożnie za tamtym, który wyszedł z pałacu. Kontury tej sylwety nikły, rozpływały się w tumanie nocy, nabierały znowu kształtów