Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/255

Ta strona została przepisana.

w smugach świateł ulicznych i znowu nikły w załomach mrocznych. Postacie tajemnicze dążyły wytrwale i czujnie za śladem tajemniczego zjawiska z pałacu, śledziły każdy jego krok, dawały sobie jakieś nieme znaki. I nikły, nikły razem z tamtym.
Mgławicz powrócił do siebie w najwyższym rozdrażnieniu. Rzucił się na fotel przy biurku. Ma papierach ujrzał pęk jaskrawo-żółtych kwiatów o silnej, ostrej woni. Pośrodku sterczała kartka. Wyjął ją, rzucił okiem. Jedno słowo:
— „Jalouse“.
Wzruszył ramionami i odrzucił kwiaty ze złością. Wszedł lokaj, oznajmił, że kolacja podana.
— Nie będę jadł... Kto tu... to zielsko...
— To pani...'
— Zabierz! Śmierdzi.
Lokaj wyszedł. Mgławicz zerwał się z fotela, zapalił papierosa, chodził po pokoju, nie mogąc zwalić z siebie ciężaru niebywałego, który go tłoczył. Nazwy tej tłoczni dać nie potrafił. Przypomniał sobie dziwne zjawisko przed pałacem.
— Dlaczego?.. Dlaczego ja teraz tak często widzę tego starca? — wyszeptał prawie głośno.
Upadł na otomanę, rozciągnął się z ulgą. Czuł w sobie szalone znużenie i bezwład. Lecz nie mógł zasnąć. Z całą wyrazistością powróciła myśl o Halinie. Uprzytomniał sobie Kair i ją na tem tle. W jednej jedynej myśli o Halinie zapamiętał się cały, pogrążył się duszą, sercem i umysłem i tak trwał.
Usłyszał jakiś szmer, skrzypnięcie drzwi:
Otworzył oczy. Zbliżał się do niego — pan Jacek...