Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/257

Ta strona została przepisana.
XVIII.

Milczenie krótkie, ale pełne błyskawicznych refleksji, przerwał łagodny głos starca.
— Niech się pan nie przeraża. To ja. Wiem, wyglądam, jak upiór, ale jeszcze żyję.
Mgławicz otrzeźwiał nagle.
— Był pan — tam?
— Tak.
— I co?..
Starli się wzrokiem.
W oczach starca był rozpaczliwy smutek. Głowa opadła mu, jak pod uderzeniem obucha.
— Po coś pan tam szedł? Po co?
— Musiałem.
— Coś mówił?..
— Przedstawiałem, błagałem, groziłem...
— Groziłeś?!
Oczy starca zalśniły ogniem. Odparł głosem twardym.
— Zemsta... zbudzonego ducha Polski...
Mgławicz pochylił głowę. Szepnął jakby do siebie:
— Tak... nie można... jeszcze...
Pan Jacek podsunął się do niego z tajemniczym szeptem: