Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— Złą przemóc zetrze moc inna... Moc tajnych przeznaczeń... Ja dziś przychodzę jeszcze do pana, by go ostrzedz, ratować...
— Mnie... ratować?..
— Tak. Chcę cię wyrwać z przeklętej Umberry, w której grzęźniesz, mając tego świadomość. Chcę cię ocalić, panie, to już mój cel ostatni... Może ty będziesz tym pierwszym, który zrobi wyłom i zrzuci z siebie płaszcz ohydny...
Mgławicz patrzał na niego ponuro, dreszcz niepojęty pozbawiał go słów. Wreszcie wykrztusił:
— Dlaczego chodzi ci o mnie?
— Taka moja wola, mój cel... i...
— I...? — powtórzył Mgławicz, jak echo.
— Jej nakaz... bezsłowny...
Mgławicz rzucił się do niego.
— Pisała do ciebie teraz?!
Pan Jacek milczał.
— Kłamiesz!
— Nie. Nie pisała.
— Więc... skąd jej nakaz?
— Przeczuwam... — odrzekł starzec głosem słabym i zachwiał się na nogach.
— Chory jestem trochę, wycieńczony...
Mgławicz podparł go ramieniem, posadził na otomanie, siadł obok i patrzył na niego troskliwie. Po chwili zapytał miękko:
— Niech mi pan teraz powie, co się z panem dzieje, co się działo? Sterany pan niesłychanie... Cierpi pan niedostatek?...
Pan Jacek skinął głową, nie wypowiedział słowa: nędza — choć piętno to wyryte było na nim wyraźnie.