Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/26

Ta strona została przepisana.

— Ach, ten kolos szydzi bezlitośnie, śmieje się ze mnie, drwi. Uciekam, patrzeć dłużej już nie mogę. Ta bestja zacznie chyba głośno rechotać.
Strzemska powstała ciężko i ujęła rękę starca.
— Chodźmy stąd, chodźmy już, istotnie dziwna groza rozsnuła się tutaj.
Poszli wolno w stronę oczekującego powozu. Po długiej minucie milczenia Halina spojrzała w twarz pana Jacka.
— Spokoju, panie — rzekła miękko — taki pan wzruszony. Ufajmy w przyszłość.
— Tak mi ciężko, tak strasznie ciężko i tak serce boli... boli...
Oczy jego zaszły łzami, lecz się wnet wyprostował w poczuciu siły wewnętrznej i rzekł już innym głosem:
— Tyle lat męki, tęsknoty, borykania się z nędzą, z przeciwnościami losu utrwaliły mnie w wierze, że jednak można dokonać czynów nadludzkich, A teraz wracam nareszcie, by wiarę tę krzewić, a może nawet, może...
Nie dokończył, zasłuchany w tajemną muzykę bijących w nim hejnałów.
Siedli do powozu, jechali wśród srebrno-białej powodzi księżycowego zalewiska, w którym wydłużały się i olbrzymiały potężne cienie piramid, niby okręty-widma na morskich odmętach. Kolos Sfinksa zanurzał się w piaskach i blasku opalowym, tylko głowa potwora, widoczna ciągle na tle ogólnej martwoty krajobrazu, ścigała jadących potwornym hieroglifem niedocieczonych zagadek. Spokój rozlany dokoła łączył się tu z mglistym jakimś niepokojem, niby pył deszczowy z słonecznym blaskiem. Coś tu koiło i coś trwożyło.
Po długiem milczeniu odezwała się Halina głosem cichym, wskazując panu Jackowi przestrzeń zamgloną.