Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/261

Ta strona została przepisana.

swoje, panie, usuń się, wyrwij duszę swoją z tej otchłani... czas jeszcze...
Mgławicz trząsł się w sobie cały, złamany, zgnębiony.
Nagle skoczył z przestrachem w oczach.
Telefon.
Podniósł gorączkowo słuchawkę.
— Kto?.. Jestem... Kto mówi? Jestem, no, jestem w domu... O co chodzi?.. Nie rozumiem!
Zatrzasnął telefon i stał chwilę zmieszany.
Pan Jacek podniósł się z trudem i wyciągnął rękę.
— Pan odchodzi?
— Pójdę. Czas na mnie.
— Każę pana odwieźć, już późno.
— A, broń Boże! Daję sobie zawsze radę sam. Jakoś dojdę. Będę u pana jutro. Muszę być...
Mgławicz milczał, było mu dziwnie ciężko i — przykro. Gdy pan Jacek podał mu rękę, doznał wstrząsu szczególnego i — oblał go rumieniec. Głębiny oczu starca patrzyły z uporem w zmieszane źrenice Mgławicza.
— Do widzenia — rzekł starzec uprzejmie.
Uścisnął rękę Mgławicza i skierował się ku drzwiom.
Ale w progu już odwrócił głowę, patrząc gdzieś przed siebie i rzekł głucho z bladym uśmiechem na ustach.
— Do widzenia... Jak to czasem dziwnie brzmi, ile jest w tem zagadki... Tak kiedyś mówiłem... do widzenia... opuszczając kraj... Wieźli mnie etapem... żandarmi rosyjscy... na zesłanie... Niema już tych, którym mówiłem to tajemnicze słowo: do widzenia... A potem do widzenia powiedziałem jej w Port-Saidzie... Czy ją kiedy zobaczę?..