Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/262

Ta strona została przepisana.

Lekko drgnął, jakgdyby otrząsnął ze siebie marą wspomnień.
— No, czas na mnie... Do widzenia.
I odszedł.
Mgławicz stał na progu, jak wryty, goniąc starca oczami coraz niżej, coraz niżej, po schodach.
Na zakręcie schodów pan Jacek odwrócił się i przesłał Mgławiczowi uśmiech pełen słodyczy. Uśmiech ten zelektryzował Mgławicza. Rzucił się naprzód i — była sekunda, że chciał biedź za starcem, wołać.
Jeszcze chwila i — pan Jacek znikł na dole.
Mgławicz cofnął się do gabinetu.
— Co mnie tak tłoczy dziś? Co mnie tak męczy?..
Usłyszał jeszcze stuk drzwi na dole, stuk głuchy, ciężki. Wzdrygnął się. Ten stuk nasunął mu ponurą analogję. Czuł, że ma rozszarpane nerwy.
— To on wyszedł — rzekł głośno, by się uspokoić, i przetarł czoło dłonią spoconą.
— Co mi jest dziś? Co się ze mną dzieje?!
Padł zmęczony na otomanę.

Pan Jacek wyszedł z bramy, a gdy się za nim zatrzasnęła, stał chwilę, czując się dziwnie osamotniony.
Pan Jacek westchnął i podążył przed siebie.
Nagle doznał wrażenia, że ktoś idzie za nim. Przystanął.
Dwa cienie, jakby odpadły od murów i sunęły w oddali.
Z daleka dochodził huk miasta, dźwięczały dzwonki.
Pan Jacek mijał przechodniów, ale słyszał ciągle za sobą drażniący, uparty, a przyczajony szmer kroków.