Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/263

Ta strona została przepisana.

Nie mogły ich stłumić ani odgłosy ruchu na mieście, ani kołatanie i rozmowy, idących naprzeciw przechodniów. Tak się zapewne słyszy, odczuwa, nadciągające pioruny tak chyba kroczy szpieg, albo... śmierć.
Ale skąd znowu taka refleksja?..
Pan Jacek wyszedł na szerokie, ludne ulice, znikł w tłumie, pochłonęło go światło. Szedł długo. Zdawało mu się, że nieskończoną była ta droga. Zmęczony fizycznie, wyczerpany moralnie swoją dzisiejszą misją, wlókł się ciężko przez miasto. Minął gwarne dzielnice, wszedł w ciche zaułki Starego Miasta, gdzie kwaterował na poddaszu.
Lubił swoje gniazdo, jak nazywał maleńki pokoik z widokiem na niebo, na Wisłę i na przestrzeń szeroką, powietrzną. Ale teraz myślał z pewną obawą, jak oto wdrapie się na strome, wąskie schodki i z politowaniem wyrzucał sobie słabość fizyczną.
Wsunął się w cień ciężkich murów starej dzielnicy i... nagle stanął.
Ten sam odgłos kroków niepojętych, to samo dziwne wrażenie, że idą, że ktoś idzie za nim, umyślnie za nim...
Odwrócił się szybko i spytał głośno, spokojnie:
— Kto tam?
— ... tam... — odpowiedziało echo, odbite od szarych domostw w zaułkach.
— Przewidzenie — powiedział sobie pan Jacek i poszedł dalej.
Była już późna noc, zaułki spały.
Pan Jacek dowlókł się do starej kamienicy, na której strychu mieszkał. Wspiął się na schodki do bramy i chciał zadzwonić.