Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/265

Ta strona została przepisana.
XIX.

Olszyny borkowskie szumiały szeptem wieczornych nieszporów. Lipcowy znój opylił je i omglił śreżogą upału. Teraz chłodziła je rosa. Rzeczka Krzna tchnęła w ich głąb wilgoć i szmery ciemno-rdzawej fali. Płynęła leniwie pod nalotem tłustych liści nenufarów.
Dróżką, wijącą się, jak tasiemka, wśród traw w gąszczu olszyn, szedł wolno Ezop Jerzejski. Podnosił oczy na rosochate olchy i wsłuchiwał się w szmer ich pacierzy.
Z poza olch widać było blade już zorze, zbliżającego się wieczoru. Blask prześwietnych pasem na niebie przecinały czarne zygzaki wron, ciszę mąciło krakanie przykre, jak zła wróżka, czy przeczucie.
Jerzejski szedł ociężale, zadumany, wchłaniał w siebie z rozkoszą rzeźwe podmuchy, pił zawsze upragniony napój lata, wsi, bujnej natury, olszyn, łąk, pól — słodycz, którą tchnęło wszystko dokoła.
Zbliżył się do kładki nad Krzną, popatrzał w wodę, usiadł pod wielką olchą, wsłuchany w szum pieściwy a tajemniczy.
W pewnej chwili pomyślał:
— Szkoda, że niema tu Jacusia... ucieszyłby się widokiem tej kładki, na tym samym zakręcie rzeczki, co