Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/266

Ta strona została przepisana.

dawniej... Ile to lat!.. Kładka coraz inna, ale zawsze leży w tem samem miejscu, podczas letnich miesięcy... Olszyny były takie same i stara olcha ta sama... Widziała ich oboje w pełni rozkwitu, szczęścia ogromnego... I teraz olszyny wspominają dawne czasy... szemrzą tak cicho, a tak słodko... Coś się wśród nich dzieje...
Minęły lata całe, długie, a zjawiska tamte powracają, wciąż powracają. Piękna, młodzieńcza postać Jacka, w mundurze studenckim, z myślą na czole, z miłością w sercu... W oczach jego zapał i ogień energji, chęć czynu, na ustach żar uczuć dla ukochanej kobiety... Idzie naprzeciw niej i ona dąży tutaj ku niemu, oboje gnani potęgą miłości w te wonne od kwiatów i ziół zacisza gdzie niema ludzi, gdzie nikt nie zbruka najświętszych uczuć, gdzie jest urok i polskość natury. Otuleni jej czarami, przeżywali razem jedyne piękno swego życia. Ona wiotka i zwinna przemykała się wśród krzaków dzikich malin, w gąszczu jerzyn i kaliny. Gdy dojrzał jej białą suknię wśród gąszczów zielonych, wyciągał ku niej ręce, jak po szczęście, nadchodzące ku niemu, z ufnością i bogatym darem serca. Ona biegła w jego ramiona w upojeniu, w zachwycie. Tęskne jej oczy rozpromieniały się zorzą...
Jacek... Iwińska... Jacek... Iwińska...
Chodzą oto wśród olch, zasłuchani w szepty serc gorejących. On mówi z młodzieńczą werwą i wlewa w swoje słowa całe pragnienie czynu, całego ducha, całą młodość. Oboje są zapatrzeni w przyszłość ojczyzny i w przyszłość własną zbudowaną na pięknie tamtej...
Czy to prawda, czy to sen...?
Ale idą przecie, jak dawniej — — Ezop widzi ich sylwety wyraźnie, słyszy niemal ich słowa...