Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/267

Ta strona została przepisana.

Idą, idą razem i giną, wsiąkają w dal coraz głębiej, coraz głębiej... Już znikli...
A z łąk borkowskich, z oparów przezroczych, z fioletu zórz zachodzących wyłania się jakaś inna postać zwiewna, mistyczna...
Iwińska — —?
Nie, to Halina Strzemska idzie z pękiem ziół w ręku, brodzi po trawach, po kwiatach, wyławia z Krzny nenufary i śpiewa tęsknie, tak tęsknie...
— Czyj to głos słyszę? — mówi Ezop w zapatrzeniu, — czy to olchy tak szumią... czy tam tej słyszę śpiewanie?..
— Cóż się dzieje dziś tych w olszynach?...
Lęk ogarnia Jerzejskiego, lęk o tych dwoje żyjących, o Jacka i o Halinę. Te dziwy w olszynach wróżą coś złego, czy może... to prawda?
Bardzo dawno nie miał listu od Jacka, pomimo, że pisał kilkakrotnie pod jego starym adresem.
— Czyżby jakie nieszczęście?..
— Trzeba zaraz napisać, dowiedzieć się... ale nie! napisać do Mgławicza.
Podniósł się nagle i opuścił olszyny. Bał się teraz ich głębin i szmerów i mroków zaczajonych w zaroślach i krakania wron. Przeszedł kładkę z wrażeniem niemal fizycznem, że znowu widzi Jacka i Iwińską, jak wyłaniają się z gąszczów zielonych i nikną w ich splotach.
— Et! majaczy mi się dlatego, że teraz zbyt myślę i śnię o Jacku... a przy nim zjawia się Iwińska... To naturalne.
Udał się do gminy w Zaolchniowie, by napisać i wysłać list.