Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/272

Ta strona została przepisana.

Mgławicz drgnął, jak zbudzony, i spojrzał mętnym wzrokiem na studenta. Po chwili rzekł nerwowym głosem:
— Powtarzam, że jutro, może później, będę wiedział na pewno. Dziś nie wiem nic.
Pożegnali się obojętnie, Mgławicz chciał jeszcze o coś pytać, ale zamilkł, student wyszedł szybko.
Na schodach natknął się na wyczekującego Ezopa Jerzejskiego.
— Przepraszam pana — rzekł Ezop, uchylając kapelusza, — ale mimowoli słyszałem, że był pan u Mgławicza w sprawie pana Jacka.
— Tak, — odparł student, — pan coś wie o nim?
— Jestem jego przyjacielem z lat dawnych i przyjechałem tu umyślnie, zaniepokojony jego losem.
Przedstawili się sobie, poczem zeszli na ulicę i student zaczął szczegółowo opowiadać Jerzejskiemu o ostatniej działalności pana Jacka po wydaniu broszury i po zawiązaniu Stowarzyszenia przyszłych Twórców Polski.
Stary szlachcic wysłuchał uważnie relacji studenta już w hotelu, dokąd go zaprowadził, spytał:
— Więc Jacek z własnej inicjatywy podjął się spełnienia tej misji i poszedł tam?..
— Z własnej. Jego zamierzenia nie były nam obce, przeczuwaliśmy, że kiełkuje w nim taka idea, że wziął to sobie za cel święty. Ceniliśmy w nim tę odwagę, aleśmy go powstrzymywali od tak niebezpiecznego kroku.. w obawie, by... nie padł. Zbyt drogim stał się dla nas, aby go poświęcać. Pragniemy go ratować, jeśli mu co grozi, i czynimy wszelkie starania.
— A ja wam mówię, że on już padł — rzekł Ezop głosem twardym, ale nie swoim, jakby podszepniętym