Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/274

Ta strona została przepisana.
XX.

Mgławicz po wyjściu Jerzejskiego i studenta zatelefonował bezzwłocznie do jednego ze znajomych detektywów. Wezwał go, aby przyszedł natychmiast.
W najwyższem zdenerwowaniu ćmił papierosa i oczekiwał, spoglądając co chwila na zegarek i na drzwi.
Gdy zadźwięczał w przedpokoju dzwonek, krew mu zakrzepła w żyłach.
Do gabinetu wszedł człowiek niski, szczupły, z głową ostrzyżoną przy skórze. Oczy miał ogromne, czarne, jak węgle, patrzał zimno a przenikliwie. Sucha, zwiędła twarz i zaciśnięte wąskie usta, wyrażały upór i jakąś zaciekłość natury. Był wygolony. Cechował go spokój i chłód.
Z tym chłodem powitał Mgławicza i usiadł na wskazanem krześle.
Mgławicz podsunął mu pudełko z papierosami, ale podziękował sucho i sztywno.
— Nie palę, gdy nie zachodzi potrzeba tego.
— Mam sprawę dla pana — rzekł Mgławicz po krótkiem wahaniu. — Raczej robotę. Chodzi mi mianowicie o szybkie odszukanie mego byłego sekretarza. Znał go pan?
— Stary, siwy, pracował potem nad Wisłą.