Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/276

Ta strona została przepisana.

— Więc pan i mnie śledził?! — wybuchnął Mgławicz.
— Nie, tylko jego. Ekscelencja zapomina, że minął się z nim przy... wartowniku.
W oczach Mgławicza zamigotały błyskawice.
Powiedział, siląc się na spokój:
— Ten człowiek, wyszedłszy ode mnie onegdaj wieczorem, nie wrócił do swego mieszkania dotychczas.
— Wiem. Oznajmił o tem ekscelencji student uniwersytetu i stary szlachcic z Podlasia.
Mgławicz zadrżał.
— Co to znaczy?! Mój dom jest pod obserwacją?!
— Jeszcze... nie.
— Ach, mniejsza o to! Chodzi tu nie o mnie, lecz o tam tego. Pan wie, że nie wrócił do mieszkania, więc gdzież on jest?
Zapadła długa, ciężka chwila milczenia.
— Gdzie on jest? — powtórzył Mgławicz dobitnie.
Detektyw zaciął wąskie usta, twarz mu się skurczyła niemile, oczy patrzały śmiało, jak ślepia sępa.
— Gdzie on jest?! — zawołał Mgławicz podniesionym głosem, gorączkowo.
— Nie wiem.
— Jakto? Pan nie wie?
— Nie wiem.
— Odmawia mi pan udzielenia wiadomości! \
— Tak.
Mgławicz był wściekły.
— Co to znaczy?
Detektyw milczał.
— Ha! w takim razie będę go sam szukał.
Mgławicz wstał gwałtownie, ale umiejscowiły go zimne słowa detektywa: